Pampuchy
czy może kluski na parze, któż nie zna tego kultowego, polskiego dania! Drożdżowe,
mięciutkie, delikatne… U mnie w wersji letniej z mrozonym sosem
wiśniowo-cynamonowym.
(reszta
o Pampuchu pod przepisem)
Pampuchy (z mrożonym sosem
wiśniowo-cynamonowym)
przepis
standardowy
(4 porcje)
ciasto:
500g mąki pszennej
1 jajko
25g świeżych drożdży
2 łyżki masła
szczypta soli
4 łyżki cukru
szklanka mleka
sos:
400 g dżemu wiśniowego
3/4 szklanki syropu cynamonowego (klik)
Mleko wlej do rondelka, podgrzej wraz z cukrem i solą. Gdy przestygnie do temperatury odpowiedniej dla drożdzy (pewnie myślisz "jaka to?", byle nie za gorąca, bo zabije drożdze i nie za letnia, bo nie ruszą tak szybko, jak powinny :)), wkrusz je tam wraz z mąką i wymieszaj.
Odstaw na 5 minut.
Do miski wsyp przesianą mąkę, wlej rozczyn, wbij jajko i wyrób ciasto przez 2-3 minuty, do połączenia składników. Następnie wlej masło i wyrabiaj przez 10 minut, np. na stolnicy.
Odstaw na godzinę do podrośnięcia.
W międzyczasie przygotuj sos. Wymieszaj dżem z syropem i wstaw do zamrażarki.
Ciasto na pampuchy podziel na 12 części i uformuj kulki. Odstaw do napuszenia na 15 minut, a potem gotuj je partiami po 3 w parowarze przez 10 minut.
Podawaj z sosem i kleksem śmietany, opcjonalnie.
………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………………
Pan Pampuch pojawił się w moim życiu kilka razy.
Na szkolnym i babcinym talerzu, zawsze nieco twardy i
zanurzony w rożowym morzu zmiksowanych truskawek ze śmietaną.
Pod koniec mego dzieciństwa, które jeszcze trwa i w sumie nie
wiem, kiedy się skończy, zauważyłam grupę Panów Pampuchów w sklepie, wystarczyło je tylko na kilka minut wsadzić do parowara i voila! Spróbowałam, choć nie jestem za półproduktami. Po skończeniu posiłku przyrzekłam sobie, że kiedyś zrobię je samodzielnie i tak też się stało, jak widzicie.
Pan Pampuch zaimponował nie tylko mnie, ale i kuzynce-niejadce, która delektowała się samym kluskiem, bez żadnych dodatków.
Przez długi czas nie było zachodów słońca.
Słońce lubiło się chować za chmurami, całe, i nie dawać nam swego mandarykowego światła lub znikało tuż nad horyzontem w kulminacyjnym momencie.
Wreszcie nadszedł dzień i wszystkie chmureczki zostały przepędzone (dla mnie mogłoby zostać kilka, dodają uroku), kilkoro ludzi wyjęło swe aparaty i fotografowało zachód z fleshem...
Mój canon zajął godne miejsce na głowie kuzynki, która dzielnie służyła za statyw, a efekty ujrzycie pod spodem.
I mówię Wam, nie ma co odliczać, aż słońce zajdzie (z tego punktu, na którym jest na zdjęciu), bo nasze 3...2...1 trwałoby dobre 10 minut.

I jeszcze księżyc, żałuję, że brak mi talentu, bo nabazgrałabym na zdjęciu tego wędkarza, co zawsze siedzi na księżycu na początkach niektórych filmów.
Pozdrawiam,
muffinka